za mało…

February 5th, 2013

To nie wystarczy. To nigdy nie wystarcza. I nie to, że mi, że znowu ja, że eskalacja żądań. To tylko standard, to tylko to, czego ty i ja nigdy nie umieliśmy mieć. Bo jak mieliśmy, to na lewo i prawo rozdawaliśmy. Miłość jak jałmużna. Jak weź, ile potrzebujesz. Jak rozpacz z powodu zagubionej obrączki. Do pracy. W pracy będę cię kochał. Do 18. Do poniedziałku. A potem smutek, bo tramwaj za daleko staje. Potem żal, bo trzeba zadzwonić, bo droga daleka, bo wino było w lodówce zamiast w szafce (“Nie mam szafek…”), bo przecież tęsknię… A tęsknota jak ptak, więc może lepiej po prostu nie otwierać okien. Lepiej zabarykadować głowę. Wstęp wzbroniony, bo choć raz chciałam się wyspać. Dym z papierosa, kolejne marzenie spopielone kpi sobie z moich uczuć – zobacz, zobacz, jak można kochać. Tego nawet drzwi stęsknione nie wiedziały. Że można aż tak od kogoś zależeć, do kogoś należeć. To nieprawda, że kaca najlepiej leczyć klinem. Piling kokosowy nie uratował życia. Żal patrzeć na jedną poduszkę, na jeden jasiek, jeden kubek – ten z herbatką, bo ten z wodą ma tabliczkę “następna proszę”. Jak piwo w podrzędnym barze nad jeziorem. Lokalnym, bo tuż pod domem, tuż pod sercem. “Zmieniłbym dla ciebie cały świat”, ale dziś nie mam czasu, a jutro już zajęte. Może w innym życiu, w innym wcieleniu mógłbym cię znów pokochać. Ale to już tylko siłą woli, bo serca – jak Stachura – już dawno nie mam. A firanki za długo schły… Trzeba znowu odwołać święto w najbliższą niedzielę…

koniec…

February 5th, 2013

Niewinność kostki lodu na pępku wróżyła spokojną miłość na wieki. Kropla potu, łza, podmuch wiatru. Bo marzenia nie biorą się znikąd. Zawsze ktoś musi zapukać do drzwi, zatrzasnąć się w windzie urojenia. A ona zawsze towarowa. Nie możemy przyjąć więcej pasażerów, bo noc już późna, świeczka gaśnie, laleczki voodoo poszły spać. Nie możemy zaprosić gości na wystygłą herbatę przy wiecznie spóźnionym zegarze na pełnej nieczystych obrazów ścianie, na suficie projektującym sny o tym, czego nigdy nie był na naszych wspólnych zdjęciach. Zapach tłuczonego szkła jak niewola uczucia, jak przerośnięta mięta, bo zabrakło skojarzeń w tramwaju. A w środku my. Wypełnienie nocy, dopełnienie butelki wina. Cisza. Cienie na ścianie jak odwieczne uwielbienie metafor. Pożądanie klawiatury i cykanie zegara jak szum morza w pajęczynie odwlekanej nieosiągalności. Ziarna ryżu na kocich łbach.

Fiat imber…

February 5th, 2013

Dzień był mglisty. Jesień w pełni. Idealne warunki dla samobójców. Długo zastanawiałam się, dokąd pójść. Spałam, więc byłam bezpieczna. Mogłam wybierać – niebo, ziemia, ocean… Mogłam skończyć mękę życia, skacząc z wierzchołka najwyższej góry, na jaką udałoby mi się wzlecieć na chmurze, mogłam pozwolić wodzie otulić moje ciało po ostatni łapczywie chwytany oddech, mogłam też położyć się na wielkim stosie świeżo zamiecionych liści i to w nich tonąć. Mogłam do utraty sił latać i czekać, aż zawistni ludzie stępią mi skrzydła. Mogłam też po prostu zamknąć oczy i wyobrazić sobie, że tak to właśnie się kończy. Ale – przecież to tylko sen – chciałam TO poczuć. Chciałam poczuć, jak bardzo boli ucieczka od bólu (bo czym innym jest życie, jak nie pasmem ciosów..?); chciałam ukarać samą siebie za wolność wyboru, za to, że mogę nie chcieć, za to, że ‘przestać być’ jest aktem woli ułomnej, bo ludzkiej. Być może odwagi dodawała stale towarzysząca mi świadomość, że tylko śnię… Spojrzałam w górę, zapragnęłam deszczu: ‘Żeby jeszcze choć raz rozkwitnąć, nasycić kroplami głodne marzenia, zapomnieć się w tańcu bosych nadziei na mokrej trawie codzienności’. Fiat imber. I stało się. Stwórca czekał na dalsze rozkazy. Stanął naprzeciw mnie, uśmiechnął się łagodnie, nawet nie zapytałam, jak mu na imię. Tak bardzo byłam pewna, że to ON, emanowało z niego tak niezwykłe ciepło. Epatował mnie swoją doskonałością. Przypomniała mi się mama. Nie ta teraz – zapracowana, zmęczona, ale ta niegdysiejsza, MAMA, taka spokojna, kiedy tuliła mnie do piersi. Zapamiętale obłapiałam wspomnienia, tak bardzo bałam się, aby któregoś nie pominąć. I tak oto leżałam na kolanach mamy, jej ciepłe ciało napełniało mnie spokojem. Przytuliłam policzek do jej dłoni – była znów młoda, niezniszczona pogrzebanymi marzeniami. Rozłożyłam ręce, żeby objąć ją całą – całą jej drobną postać ze wszystkimi myślami, pragnieniami, nadziejami. A im szerzej rozkładałam ręce, tym bardziej rozrastały się jej myśli. Bezpiecznie. Z rękoma rozłożonymi do granic możliwości czekałam na nią. Jej usta drgnęły, szepnęła: „Cii..” i delikatnie dmuchała na moje rozpalone upałem kilkudziesięciocentymetrowe ciałko. A lekkie jej dmuchnięcia nabierały na sile, zwielokrotniały swą moc i napełniały moje ramiona siłą niczym żagle wiatrem. Uniosłam się. To tylko sen – przecież o tym pamiętam, kontroluję to. Poczułam, że lecę – mama została tam, daleko. Otworzyłam oczy, żeby przekonać się (z niemałym zdziwieniem), że, owszem, lecę, ale na spadochronie, z wieżowca w jakimś amerykańskim mieście będącym wzorcowym przykładem znieczulicy społecznej. Spadałam więc bardzo anonimowo – komfortowo wręcz. To tylko imaginacja – jakże chora! Po co mi spadochron?! Po co samobójcy spadochron? Dlaczego moje ramiona uzbroiły się w przeszkodę…? Nie, to się nie uda. Nie umiem umrzeć, nie umiem się zabić – nawet we śnie, któremu przecież ciągle króluję. Spadochron znikł. Stwórca – kto to do licha jest?! – mamrotał coś pod nosem. Zgubiłam się. W sobie. Jakieś głośne myśli, cichy szloch. Boże, Boże… Co za chaos – jak można było tak długo nie sprzątać?! Och… Przecież już dawno zapomniałam o tym liście, co on tu robi? Och… A jeśli ktoś tu jest? Jeśli ktoś JESZCZE tu jest? Nie chcę tu być, jeśli tak wygląda śmierć – chcę żyć. Tak, słyszałam, że życie przebiega przed oczami. Ale dlaczego ja teraz jestem za moimi oczami i spaceruję po szufladach własnej osobowości? O, jak bardzo nie chcę tu być… Przecież nie muszę, to tylko sen. Nie pamiętam tej twarzy, chyba jej nigdy nie widziałam. Znów on – Stwórca? Pięknie go nazwałam, miły starzec o twarzy poczciwca. Miły? Wartościuję po ludzku, a przecież jestem kwiatem. Kwiatem?! O, Boże. Jak mogłam tak zaniedbać te paprocie?! Przecież ta ziemia aż gryzie w oczy, taka sucha. To niedopuszczalne… Nie chcę. On znów robi tę samą minę. On się bawi moją duszą. Wciela mnie w moje zaniedbania. Dużo ich, więc zaczynam czuć coraz wyraźniej, że On nie pozwoli mi odejść, póki tego wszystkiego nie naprawię. Och, za ciasna donica. Zrób coś, przecież to sen, do cholery! Widzę go teraz jako kobietę – czemu Jej pożądam? Nie wygląda teraz jak matka, raczej jak ideał kobiety, zanim zostaje czyjąkolwiek matką. Przeglądam się w niej, boli. Czemu sama sobie sprawiam taki ból? Chciałam umrzeć. ZAPOMNIEĆ, a nie widzieć wszystko od nowa. Policzki palą ze wstydu. Pragnę Jej. Niech to się skończy. Czekam na Jej uśmiech – ten, który znam z Niego. Ale Ona jest śmiertelnie poważna. Więc jest szansa, że umrę…? Z nadzieją patrzę w dół akwarium i czuję, że lecę – nic się więc nie zmienia…? Och, a jednak. Moje ręce są upierzone. Jestem ptakiem, ale siebie nie zgubiłam. Lecę w dół, z całej siły zaciskam powieki – to już koniec, nareszcie. Czuję już ciepło parującej ziemi, już jestem blisko spełnienia… tuż-tuż… Odbijam się w tafli wody. Płynę. Płynę zaciekle. Płynę w dół przepaści. Zatrzymuję się. Dryfuję w powietrzu, w zawieszeniu… I pojawiają się schody. Nie mogę wejść, bo nie mam nóg. Nie mam też rąk. Ani tułowia. Jestem duszą – ach, a więc to już?! Delikatnie sunę w górę – widzę kogoś, kto siedzi na skraju przepaści! Dziwnie tak, bo jest żywy. Ja już chyba też, bo schody ranią stopy. Niech ten sen się skończy, tracę kontrolę. Gorąco mi. Słońce pali wiarę. Zapach konwalii. I płatki śniegu. Nic nie rozumiem… On siedzi spokojnie, choć jego zdenerwowanie zdradza fakt, że bardzo intensywnie macha nogami. Obok niego – hm..Stwórca! Znów pod postacią mężczyzny, ale do wizerunku dodał sobie brodę. Siwą! Uzurpator! Monopolista na prawdę! Biegnę coraz szybciej, tłukę sobą szklane ściany. Wcale nie jest łatwo. Ale chcę powiedzieć temu odważnemu jegomościowi (a może to kobieta..?), że Mędrzec (? kim on jest? kto go nasłał?!) chce go oszukać, że zanim chłopak (tak, teraz już widzę wyraźnie) powie: ‘chcę umrzeć’, stanie się własną rośliną doniczkową tudzież innym własnym wyrzutem sumienia. Jestem już na miejscu. Próbuję krzyknąć, wydobyć z siebie głos, który dotrze do najgłębszych zakamarków duszy chłopaka. Ale cisza trawi gardło. Zrozpaczona patrzę na Stwórcę/Mędrca – uśmiecha się do mnie – wyraźnie do mnie! – jakoś inaczej niż wcześniej, mruga porozumiewawczo (!) i podaje mi maleńką, miniaturową wręcz tacę z moim ciałem. Mówi po francusku: ‘Ubierz je w duszę – nie jak zwykle wyprasowaną w krzyku, ale zmiętą i ciepłą, jak jego strach’. Potem pomaga mi zapiąć suwak (- czy naprawdę z duszy można wyrosnąć?!). Podaje mi do ręki telefon komórkowy i przeprasza, że nie pióro – podobno czasy się zmieniają i Szef tak zdecydował. Widzę wpatrzone w Niego oczy chłopaka – swoim wzrokiem błagam Go o litość. To sen, to fałsz. Czemu ja się tak angażuję? Czemu czuję, jak potęguje się mój strach…?! Chłopak otwiera usta, wyraźnie chce mówić. Wstydzę się, nie wiem, gdzie się ukryć, żeby go nie peszyć. Już nie płynę w powietrzu. Stoję za nim. On zaczyna mówić – Stwórca znika. Widzę głębokie rozczarowanie chłopaka. Nie, nie widzę, bo stoję tuż za nim. Ale czuję je bardzo wyraźnie. Nie wiem, czy zadzwonię do niego – nie wiem, do czego służy taki telefon z oberwanej chmury. Myśli kłębią mi się w głowie. (Chcę się obudzić.) Podchodzę bliżej. (Piękny mam dziś sen, prawda..?) I mój lęk odpływa daleko. Żyć chcę. Zachłystuję się powietrzem. Żyję! Jestem tuż za nim. Kładę mu dłoń na ramieniu. On powoli obraca ku mnie głowę. Odwzajemnia mój blady uśmiech i przykrywa moją dłoń swoją. Już się nie boi. Chciał nie być.

A jest.

ucieczka.

January 29th, 2013

W opadającej mgle szukała siebie. Właściwie ciągle szukała siebie. W kieliszku wina znajdowała najwięcej. Tylko idąc poprzez mroczny gąszcz skojarzeń, trafiała w to miejsce, które dawało jej ukojenie. Tam najczęściej spotykała Jego. Nie wiedziała, kim był ani skąd się wziął. Nie miało to dla niej zresztą żadnego znaczenia. Używała go jak się używa nowo naostrzonego ołówka. Bawiła się jego myślami, uznając je za własne. Całego Go miała za swojego, ponieważ On nie miał jak zaprotestować – przecież istniał tylko w jej głowie. Mogła więc w dowolny sposób wykorzystywać jego postać. Wszystkie swoje najgorsze koszmary przypisywała Jemu i w ten sposób odciągała je od siebie i się od nich odcinała – przecież były Jego. Tak samo jak jego były wszystkie jej porażki, wszystkie nieudane próby pokonania siebie, przeskoczenia świata i malowania marzeń inaczej niż na pustych kartkach zapomnianych zeszytów na dnie szafki kuchennej. Obok soli i suszonej papryki leżały równie skruszone i równie zapomniane słowa, które już nigdy miały nie ujrzeć światła dziennego. Bo i po co by miały? Co jest takiego w świetle, czego nie można docenić w mroku? Przecież to właśnie w mroku docenia się światło. O ile nie jest się jednak zwolennikiem szukania po omacku. A ona wolała zawsze po omacku. Z zawiązanymi oczami widziała najwięcej. Znajdowała najszybciej. Czuła najbardziej. On miał tak samo. Takim go stworzyła. Dała mu wszystkie cechy, których szukała w przypadkowych kochankach, w zapomnianych przyjaciółkach i w suszonych kwiatach. Choć znalezienie Jego wymagało dużo więcej odwagi. Nie zamierzała więc rezygnować. Uciekała do Niego najczęściej, jak tylko mogła. To ją wyniszczało. Ale On o tym nie wiedział. Zjawiał się więc we mgle coraz częściej, szukając jej, takiej, jaką pozwalała się widzieć, jaką była w przytłumionym świetle świec i pochodni. Walczyła z pokusą spotykania Go stale. Stale musiała się pilnować, żeby nie odpływać do Niego przy ludziach, w miejscach, w których każdy, kto dostrzegłby jej mentalną nieobecność, bezdusznie odciąłby ją od jedynej Jej nadziei. Pokonywała więc – mniej lub bardziej dzielnie i zawzięcie – trudy poniedziałkowych spotkań, wtorkowych obrad, środowego pisania tony niepotrzebnych urzędowych słów, czwartki pełne rozpaczy straconego życia i dekadenckie piątki, aby co noc wracać do Niego. Aby go tworzyć i napawać się jego osobą. Nie była przy tym narcystyczna, o nie. Nie cieszyła się własną pomysłowością, ale tym, co popychane przez nią lekko, zaczynało żyć własnym życiem, a jednak co noc wracało do niej jak ptak do gniazda. On zaczynał jej potrzebować. A tego się właśnie najbardziej bała. Bała się Jego miłości. Zawsze się bała miłości, ale miała na to uzasadnienie. A jak uciec przed miłością, którą się wykreowało? Starała się więc nie zagłębiać w gąszcz swoich myśli. Starała się być przytomna całe wieczory i noce. I poczuła, jak bardzo się starzeje. Każda wieczorna godzina bez niego była kolejną zmarszczką na jej twarzy. Czuła fizyczny ból wynikający z Jego nieobecności. Postanowiła się wrócić do dawnych nawyków i oddalić się od świata zwanego realnym. I zostać w swym umyśle z Nim. Ciało jej promieniowało. Z dnia na dzień młodsza i szczęśliwsza, postanowiła już nigdy nie zdradzać swojego kochanka i zostać z nim na zawsze. Czy może być piękniejsza śmierć niż poprzez niemożność odnalezienia drogi powrotnej z własnych marzeń do zabijającego je świata…? Została z Nim na zawsze.

January 29th, 2013

Nie była pewna, czy to zadziała. Coraz mocniej czuła wręcz, że nie ma na to szans. Rejestracja języka pisanego nie była jej mocną stroną. Zdecydowania wolała klipy z językiem miganym. Zwłaszcza w języku niemieckim, którego nie znała zupełnie w żadnym jego aspekcie.

Przerażała ją samotna wędrówka przez park. Kiedyś był to cmentarz. Albo złomowisko. Tak mówiła stara schorowana sąsiadka z domu obok. Dla starej to wychodziło na jedno. Mawiała, że rzeczy są jak ludzie i choć ci ostatni bywali jej bliscy, to zawsze odchodzili. A rzecz raz zdobyta zdobiła jej życie tak długo, jak ona miała ochotę. Uważała też, że rzeczy ładniej od ludzi się starzeją. I ładniej rozkładają.

Szła zbyt przerażona, zbyt młoda na refleksję, zbyt młoda na spokojny spacer po cmentarzysku – nieważne – ludzi, rzeczy czy idei. Dzikie wizje sprawiały, że pulsowało całe jej wnętrze. Zamknęła oczy. Czuła, że powinna biec, ale ciało zupełnie nie chciało jej słuchać. W głowie majaczyły jej znaki. Zaczęła nerwowo migać o tym, czego nie znała. W języku, który na bieżąco rodził się w jej głowie. Bała się. Szelest z końca polany budził niepokój. Przypominały jej się wszystkie koszmary z dzieciństwa, a ręce pracowały dzielnie. Nie przestawała komunikować światu swoich lęków i marzeń. Zaczęła delikatnie wirować wokół własnej osi. Szelest zmienił się w całkiem wyraźny odgłos deptanych gałęzi. A potem donośny tupot obutych pancernie stóp. Stopom tym towarzyszył On. A jego nadejście ostatecznie zapowiedział głośny krzyk.

proszę pana…

January 29th, 2013

dopasowanie egzystencjalne: jasnej sukienki do kwiatu jabłoni, parkowej ścieżki do braku roweru, pomiętej chusty do pani matki. Jasny wtorek w południe życia, woda w rzece tak bardzo nie stąd. Dziewczynka. Szare dywany, kwiaty przywiędłe, firanka, co kurz od lat zjada bezwstydnie. Dziewczynka. Żółte kalosze, deszczu lawiny, smak bułki z mlekiem i papierosa. Czarny zegarek, drewniany regał, pierwsza miłość i jej instancje. Dziewczynka? Nagły błysk światła w ciemnym pokoju, “Przepraszam, Mamo” i biały kitel. “Wybacz mi, Tato”. Dziewczynka…

Dzień w bibliotece, noce w burdelach, gorycz rozstania, smutek fioletu. A podobno rękopisy nie płoną… Buty na stole to zawsze znak śmierci. Sznurówki wokół szyi, szpaki w sadzie. I dziewczynka. Włosy jasne, długie, takie, co czesać nikt ich nie chce, co łamią grzebieniom zęby co rano, co wodę piją do wyschnięcia studni. I więcej włosów niż słów. Więcej włosów niż mleka w manierce. Więcej słów niż mleka i mleka więcej niż marzeń. Płaszczyk długi, jak trzeba, do ziemi, w ziemi kolorze, szary jak wyrok, jak horyzont na wsi zapomnianej przez boga kolorów, przez boga zorzy i boga błękitu. Dwie gęsi, kaczka, ziarno wiedzy o życiu i wiadro życia jak zimnej wody rano na głowę na włosy w płaszcz zaplątane, jak kusić biedronki wizją wiecznej chwały. Bo insekty nie mają płaszczyków. Buty bez wstążek, stopy bez butów. Ziarno jęczmienia, jabłoń, pięć kotów. Żadnych psów. Więcej kotów niż marzeń. Więcej kotów niż mleka. Dziewczynka… A potem już tylko krzyż pod cmentarzem. Za murem. Bo nikt nie jest pewny, czy zboże zabija.

jeżyny

January 28th, 2013

Od ostatniego odwołania w lesie. Od imienia zapomnianego gdzieś przy drodze, bo jeżyny kusiły fioletem pożądania. Wtedy jeszcze nie wiedział, że miłość może być cierpka, a dłonie pokłute cierniem zmroku. Żeby dojść do końca, nie patrząc za siebie. Bo Orfeusz się zgubił w szuwarach nieczystego błogosławieństwa. Bo Eurydyka w japonkach łapała stopa przy drodze krajowej numer 13:30 w piątek. I ją także wezwały jeżyny do lasu, gdzie dusze zwabione grały w pokera.

A stawka wcale nie była niska.

Krokiem trzecim jest zawsze upadek. Ale jest nadzieja, bo kroki nie muszą być jeden po drugim. Kto jednak raz wejdzie do tego lasu, co jak rzeka, zawsze ten sam a inny, nie znajdzie ukojenia. Wieczna Eurydyka z milionem namiastek. Kobieta tak czysta, że aż nikt jej nie chce. Jak poranny prysznic, rosa na bruku, stłuczone szkło, bo i my do lasu dotarliśmy. Rozdzierający płacz dziecka nocą, nalewka z jeżyn, z jeżyn pierogi, z jeżyn nocne koszmary. Bo dywan zaplamiony, bo miłość splamiona lasem, bo splamiona dłonią kochanka – ona. Im głębiej w las, tym więcej jeżyn, więcej iluzji, pożądań chwili, chwili pożądania, lęku, więcej dłoni, więcej lęku i radości, więcej jeżynowych ust, obietnic i rozstań. Więcej Eurydyk. Tych splamionych.

A za lasem cmentarz. Z mniej i bardziej upadłymi aniołami, z upadłymi pomnikami, z Orfeuszami, z upadłymi liśćmi, bo lato w pełni. Tu dłonie od jeżyn bordowe krwią się mienią. Tu czuć las jakby umarł razem z Bogiem. To inny smak tego samego owocu. To jakby cierniem miłość mieszać, ziół dosypać, spopielić i czekać. Na przeznaczenie, co nigdy nie chce dla nas dobrze.

Fenomen polskich kierowców

July 12th, 2012
Nie wiem, co w polskich kierowcach jest takiego, naprawdę nie wiem, co części z nich każe nakurwiać po wsiach i robić korki w mieście. A jako że jeżdżę dużo  i daleko, krew mnie zalewa, jak tylko widzę gdzieś na uchodźstwie podróżniczym jakieś podwarszawskie Nowe Dwory i inne śródmiejskie Bemowy. Jednopasmówka pod Zieloną Górą, wieś jakaś zapomniana przez świat – zapieprza fordem starszym od pierwotnych murów stolicy WND radośnie wyprzedzając na trzeciego, czwartego i ósmego. Ładując się pod TIRy i pod radiolki takoż. Niby nic, temperamentny kierowca, co to sobie ze swej szklanej kuli pod lusterkiem przednim uwieszonej wywróżyć umie, co też mu wyjedzie zza zakrętu. Luz. Ale dlaczego, do chuja Wacława, ten sam ford, z tym samym WND na blachach straszącym, w Warszawie niemiłosierne korki robi, na trzypasmowej (a porywach nawet pięciopasmowej!) Modlińskiej 40 jedzie, fajka kolejnego co i rusz przez okno uchylone wyrzucając?! A natrąbi się toto, a naświeci się na wsiach i w lasach. Co się nacwaniakuje, to jego, będzie później znajomym w ND Mazowieckim opowiadać, jak to się policji wywinął, jakie to akcje na rękawie na tej wsi polskiej, spokojnej aż do się jego pojawienia, wyczyniał. I będzie puchł z dumy.
Podobnie jak i ja dziś puchłam, w korku stojąc na pustej Jagiellońskiej. Bo Wiesiek z Bemowa zapomniał, że stracił prawko przed przyjściem na świat jego prapraprawnuka. I jechał sobie ochoczo trzema pasami, nie zważając na innych uczestników ruchu. Mam jednak dziwne przeczucie, że ten sam Wiesiek z Bemowa wypuszczony na krajówkę pod Łodzią, zrobiłby szoł, przyprawiając tirowców o palpitacje serca. Czemu nie! Równowaga jest zdecydowanie przereklamowana.
I oczywiście wszystko to wina naszych polskich niedopracowanych dróg. To przez te dziury trzeba nakurwiać, żeby je szybciej minąć. A w mieście działają jak progi zwalniające. Co by się działo, jak by było, zawsze z winy polskich dróg. Bo dziurawe.

Dzieci Ulicy

July 12th, 2012

Zawsze marzyłam, by jak najdłużej być dzieckiem ulicy. Nie takim jak te teraz, bo one są jakieś takie naprawdę uliczne. Za moich czasów to dzieci ulicy to były takie bardziej dzieci podwórka. Z odwiecznym kluczem na szyi, umorusaną facjatą, kanapką w kieszeni. Biegające po kanałach i bagnach za blokiem (ta jes, mieszkałam w mieście!), bawiące się butami bezdomnych i cierniem akacji w szewca… Śmy siedzieli na tych bagnach czasem skutych lodem całkiem, lodówki tam były, pralki stare… Teraz basen tam w kosmos wywalili, stoi taki elegancki żaczek-żuwaczek, basen pierwsza klasa, cały powiat się zjeżdża… Nie to, co kiedyś, kiedyśmy się w zbożu ganiali, uciekając przed właścicielem pólka (takie to było właśnie na wielkość basenu mniej więcej). I w tym polu, w tym zbożu w centrum blokowiska bziuuuum! i dalej, i do przodu, a kto się zgubił, wydawał znak jakby godowy jelenia na rykowisku i reszta szukała po odgłosach, aż do skutku, a czasem nawet aż do kolacji. A obok lasek był. Taki skwerek jakby, ale się prawie do fabryki ciągnął był. Do lasu to już żeśmy nie chodzili, bo tam MARKOMANI byli i matki ostrzegały, że mogą tam za nami ze strzykawkami biegać, to nie chcieliśmy ryzykować. Czasem to i w zbożu się tym “markomanów” cykaliśmy, ale zawsze się miało procę czy inne cudo do obrony własnej przeznaczone. Do dziś nie mogę zrozumieć, czemu ktoś miałby nam kopsnąć darmową działkę, jak myśmy mieli kieszonkowego na miesiąc 10 tysięcy starych polskich złotych?!
Nasze uliczne życie kończyło się z nadejściem rodziców z pracy, a kontynuowane popołudniami, umierało z wieczornym wykrzyczanym do okna “Jeszcze pięęęęęććć minuuutt!”. I się wracało do domu, książki pod kołdrą z latarką czytać, coby Sawyera wspierać czy innego Tolka Banana. I się śniły przygody cudne a ryzykowne. I się uciekało młodość całą od “markomanów” ze strzykawkami, od Pana Od Zboża, od Bezdomnych Od Butów i od Konserwatorów Kanałów – tak swoją drogą, to przez pół życia pewna byłam, że w “Mydełku FA” fraza “…wciąż po kanałach szukam twego ciała…” odnosi się do takich kanałów, w których śmy się chowali, takich z drabinką w dół, betonowych, z wiekiem ciężkim jak pierun. I żeśmy sobie wyobrażali, że ta cycata pani z telewizji siedzi co dzień w innym z tych kanałów i się panu, co mydło posiada, chowa, bo nieśmiała.
I się dzień książką kończył i zaczynał. Południa w zbożu, z kluczem na szyi, z odwiecznie porysowanymi od gałęzi nogami.
A później się poszło do szkoły.
I zniszczył nas system edukacji.
Skończyło się dzieciństwo.
Jedyne, co z niego pozostało, to ten strach przed “markomanią”, przed tymi wszystkimi obiecywanymi przez rodziców darmowymi działkami obciążonymi AIDSem.

Jaka to lekturka?

March 15th, 2010
Na psychikę wszystkich studentów polonistyki wpływa odbywający się po pierwszym roku studiów test z lektur staropolskich i antycznych z powszechnej. Polega on na tym, że dostajemy kilka zdań prozą albo kilka wersów wiersza i na tej podstawie musimy wskazać autora i tytuł tekstu, datę jego powstania i parę innych szczegółów – np. szczegóły dotyczące życia autora (zakonnik czy nie, dwie żony czy jedna, ośmioro dzieci czy wcale itd.). Ostatnio pojawił się pomysł stworzenia takiego testu również do kursu z historii literatury polskiej z okresu pozytywizmu i Młodej Polski – na szczęście mój rocznik się z tego jakoś wykręcił, uff. Jeśli wymaga się od nas rozpoznawania wielkiego (objętościowo) dzieła (bo takimi są lektury pozytywistyczne), to czemu nie mielibyśmy na tym zarobić? Proponuję zatem stworzenie teleturnieju na kształt "Jaka to melodia?", ale zamiast nutek będą wyrazy/zdania, a zamiast tytułu piosenki, podawać będziemy tytuł książki. Już widzę te kategorie "Późny Żeromski", "Poetki młodopolskie", "Proza rosyjska" itd.
Może się uda przeforsować ten pomysł : ). Fajnie by było wreszcie coś swojskiego w tv zobaczyć ;-).
Skip to toolbar