W opadającej mgle szukała siebie. Właściwie ciągle szukała siebie. W kieliszku wina znajdowała najwięcej. Tylko idąc poprzez mroczny gąszcz skojarzeń, trafiała w to miejsce, które dawało jej ukojenie. Tam najczęściej spotykała Jego. Nie wiedziała, kim był ani skąd się wziął. Nie miało to dla niej zresztą żadnego znaczenia. Używała go jak się używa nowo naostrzonego ołówka. Bawiła się jego myślami, uznając je za własne. Całego Go miała za swojego, ponieważ On nie miał jak zaprotestować – przecież istniał tylko w jej głowie. Mogła więc w dowolny sposób wykorzystywać jego postać. Wszystkie swoje najgorsze koszmary przypisywała Jemu i w ten sposób odciągała je od siebie i się od nich odcinała – przecież były Jego. Tak samo jak jego były wszystkie jej porażki, wszystkie nieudane próby pokonania siebie, przeskoczenia świata i malowania marzeń inaczej niż na pustych kartkach zapomnianych zeszytów na dnie szafki kuchennej. Obok soli i suszonej papryki leżały równie skruszone i równie zapomniane słowa, które już nigdy miały nie ujrzeć światła dziennego. Bo i po co by miały? Co jest takiego w świetle, czego nie można docenić w mroku? Przecież to właśnie w mroku docenia się światło. O ile nie jest się jednak zwolennikiem szukania po omacku. A ona wolała zawsze po omacku. Z zawiązanymi oczami widziała najwięcej. Znajdowała najszybciej. Czuła najbardziej. On miał tak samo. Takim go stworzyła. Dała mu wszystkie cechy, których szukała w przypadkowych kochankach, w zapomnianych przyjaciółkach i w suszonych kwiatach. Choć znalezienie Jego wymagało dużo więcej odwagi. Nie zamierzała więc rezygnować. Uciekała do Niego najczęściej, jak tylko mogła. To ją wyniszczało. Ale On o tym nie wiedział. Zjawiał się więc we mgle coraz częściej, szukając jej, takiej, jaką pozwalała się widzieć, jaką była w przytłumionym świetle świec i pochodni. Walczyła z pokusą spotykania Go stale. Stale musiała się pilnować, żeby nie odpływać do Niego przy ludziach, w miejscach, w których każdy, kto dostrzegłby jej mentalną nieobecność, bezdusznie odciąłby ją od jedynej Jej nadziei. Pokonywała więc – mniej lub bardziej dzielnie i zawzięcie – trudy poniedziałkowych spotkań, wtorkowych obrad, środowego pisania tony niepotrzebnych urzędowych słów, czwartki pełne rozpaczy straconego życia i dekadenckie piątki, aby co noc wracać do Niego. Aby go tworzyć i napawać się jego osobą. Nie była przy tym narcystyczna, o nie. Nie cieszyła się własną pomysłowością, ale tym, co popychane przez nią lekko, zaczynało żyć własnym życiem, a jednak co noc wracało do niej jak ptak do gniazda. On zaczynał jej potrzebować. A tego się właśnie najbardziej bała. Bała się Jego miłości. Zawsze się bała miłości, ale miała na to uzasadnienie. A jak uciec przed miłością, którą się wykreowało? Starała się więc nie zagłębiać w gąszcz swoich myśli. Starała się być przytomna całe wieczory i noce. I poczuła, jak bardzo się starzeje. Każda wieczorna godzina bez niego była kolejną zmarszczką na jej twarzy. Czuła fizyczny ból wynikający z Jego nieobecności. Postanowiła się wrócić do dawnych nawyków i oddalić się od świata zwanego realnym. I zostać w swym umyśle z Nim. Ciało jej promieniowało. Z dnia na dzień młodsza i szczęśliwsza, postanowiła już nigdy nie zdradzać swojego kochanka i zostać z nim na zawsze. Czy może być piękniejsza śmierć niż poprzez niemożność odnalezienia drogi powrotnej z własnych marzeń do zabijającego je świata…? Została z Nim na zawsze.