Fiat imber…

February 5th, 2013

Dzień był mglisty. Jesień w pełni. Idealne warunki dla samobójców. Długo zastanawiałam się, dokąd pójść. Spałam, więc byłam bezpieczna. Mogłam wybierać – niebo, ziemia, ocean… Mogłam skończyć mękę życia, skacząc z wierzchołka najwyższej góry, na jaką udałoby mi się wzlecieć na chmurze, mogłam pozwolić wodzie otulić moje ciało po ostatni łapczywie chwytany oddech, mogłam też położyć się na wielkim stosie świeżo zamiecionych liści i to w nich tonąć. Mogłam do utraty sił latać i czekać, aż zawistni ludzie stępią mi skrzydła. Mogłam też po prostu zamknąć oczy i wyobrazić sobie, że tak to właśnie się kończy. Ale – przecież to tylko sen – chciałam TO poczuć. Chciałam poczuć, jak bardzo boli ucieczka od bólu (bo czym innym jest życie, jak nie pasmem ciosów..?); chciałam ukarać samą siebie za wolność wyboru, za to, że mogę nie chcieć, za to, że ‘przestać być’ jest aktem woli ułomnej, bo ludzkiej. Być może odwagi dodawała stale towarzysząca mi świadomość, że tylko śnię… Spojrzałam w górę, zapragnęłam deszczu: ‘Żeby jeszcze choć raz rozkwitnąć, nasycić kroplami głodne marzenia, zapomnieć się w tańcu bosych nadziei na mokrej trawie codzienności’. Fiat imber. I stało się. Stwórca czekał na dalsze rozkazy. Stanął naprzeciw mnie, uśmiechnął się łagodnie, nawet nie zapytałam, jak mu na imię. Tak bardzo byłam pewna, że to ON, emanowało z niego tak niezwykłe ciepło. Epatował mnie swoją doskonałością. Przypomniała mi się mama. Nie ta teraz – zapracowana, zmęczona, ale ta niegdysiejsza, MAMA, taka spokojna, kiedy tuliła mnie do piersi. Zapamiętale obłapiałam wspomnienia, tak bardzo bałam się, aby któregoś nie pominąć. I tak oto leżałam na kolanach mamy, jej ciepłe ciało napełniało mnie spokojem. Przytuliłam policzek do jej dłoni – była znów młoda, niezniszczona pogrzebanymi marzeniami. Rozłożyłam ręce, żeby objąć ją całą – całą jej drobną postać ze wszystkimi myślami, pragnieniami, nadziejami. A im szerzej rozkładałam ręce, tym bardziej rozrastały się jej myśli. Bezpiecznie. Z rękoma rozłożonymi do granic możliwości czekałam na nią. Jej usta drgnęły, szepnęła: „Cii..” i delikatnie dmuchała na moje rozpalone upałem kilkudziesięciocentymetrowe ciałko. A lekkie jej dmuchnięcia nabierały na sile, zwielokrotniały swą moc i napełniały moje ramiona siłą niczym żagle wiatrem. Uniosłam się. To tylko sen – przecież o tym pamiętam, kontroluję to. Poczułam, że lecę – mama została tam, daleko. Otworzyłam oczy, żeby przekonać się (z niemałym zdziwieniem), że, owszem, lecę, ale na spadochronie, z wieżowca w jakimś amerykańskim mieście będącym wzorcowym przykładem znieczulicy społecznej. Spadałam więc bardzo anonimowo – komfortowo wręcz. To tylko imaginacja – jakże chora! Po co mi spadochron?! Po co samobójcy spadochron? Dlaczego moje ramiona uzbroiły się w przeszkodę…? Nie, to się nie uda. Nie umiem umrzeć, nie umiem się zabić – nawet we śnie, któremu przecież ciągle króluję. Spadochron znikł. Stwórca – kto to do licha jest?! – mamrotał coś pod nosem. Zgubiłam się. W sobie. Jakieś głośne myśli, cichy szloch. Boże, Boże… Co za chaos – jak można było tak długo nie sprzątać?! Och… Przecież już dawno zapomniałam o tym liście, co on tu robi? Och… A jeśli ktoś tu jest? Jeśli ktoś JESZCZE tu jest? Nie chcę tu być, jeśli tak wygląda śmierć – chcę żyć. Tak, słyszałam, że życie przebiega przed oczami. Ale dlaczego ja teraz jestem za moimi oczami i spaceruję po szufladach własnej osobowości? O, jak bardzo nie chcę tu być… Przecież nie muszę, to tylko sen. Nie pamiętam tej twarzy, chyba jej nigdy nie widziałam. Znów on – Stwórca? Pięknie go nazwałam, miły starzec o twarzy poczciwca. Miły? Wartościuję po ludzku, a przecież jestem kwiatem. Kwiatem?! O, Boże. Jak mogłam tak zaniedbać te paprocie?! Przecież ta ziemia aż gryzie w oczy, taka sucha. To niedopuszczalne… Nie chcę. On znów robi tę samą minę. On się bawi moją duszą. Wciela mnie w moje zaniedbania. Dużo ich, więc zaczynam czuć coraz wyraźniej, że On nie pozwoli mi odejść, póki tego wszystkiego nie naprawię. Och, za ciasna donica. Zrób coś, przecież to sen, do cholery! Widzę go teraz jako kobietę – czemu Jej pożądam? Nie wygląda teraz jak matka, raczej jak ideał kobiety, zanim zostaje czyjąkolwiek matką. Przeglądam się w niej, boli. Czemu sama sobie sprawiam taki ból? Chciałam umrzeć. ZAPOMNIEĆ, a nie widzieć wszystko od nowa. Policzki palą ze wstydu. Pragnę Jej. Niech to się skończy. Czekam na Jej uśmiech – ten, który znam z Niego. Ale Ona jest śmiertelnie poważna. Więc jest szansa, że umrę…? Z nadzieją patrzę w dół akwarium i czuję, że lecę – nic się więc nie zmienia…? Och, a jednak. Moje ręce są upierzone. Jestem ptakiem, ale siebie nie zgubiłam. Lecę w dół, z całej siły zaciskam powieki – to już koniec, nareszcie. Czuję już ciepło parującej ziemi, już jestem blisko spełnienia… tuż-tuż… Odbijam się w tafli wody. Płynę. Płynę zaciekle. Płynę w dół przepaści. Zatrzymuję się. Dryfuję w powietrzu, w zawieszeniu… I pojawiają się schody. Nie mogę wejść, bo nie mam nóg. Nie mam też rąk. Ani tułowia. Jestem duszą – ach, a więc to już?! Delikatnie sunę w górę – widzę kogoś, kto siedzi na skraju przepaści! Dziwnie tak, bo jest żywy. Ja już chyba też, bo schody ranią stopy. Niech ten sen się skończy, tracę kontrolę. Gorąco mi. Słońce pali wiarę. Zapach konwalii. I płatki śniegu. Nic nie rozumiem… On siedzi spokojnie, choć jego zdenerwowanie zdradza fakt, że bardzo intensywnie macha nogami. Obok niego – hm..Stwórca! Znów pod postacią mężczyzny, ale do wizerunku dodał sobie brodę. Siwą! Uzurpator! Monopolista na prawdę! Biegnę coraz szybciej, tłukę sobą szklane ściany. Wcale nie jest łatwo. Ale chcę powiedzieć temu odważnemu jegomościowi (a może to kobieta..?), że Mędrzec (? kim on jest? kto go nasłał?!) chce go oszukać, że zanim chłopak (tak, teraz już widzę wyraźnie) powie: ‘chcę umrzeć’, stanie się własną rośliną doniczkową tudzież innym własnym wyrzutem sumienia. Jestem już na miejscu. Próbuję krzyknąć, wydobyć z siebie głos, który dotrze do najgłębszych zakamarków duszy chłopaka. Ale cisza trawi gardło. Zrozpaczona patrzę na Stwórcę/Mędrca – uśmiecha się do mnie – wyraźnie do mnie! – jakoś inaczej niż wcześniej, mruga porozumiewawczo (!) i podaje mi maleńką, miniaturową wręcz tacę z moim ciałem. Mówi po francusku: ‘Ubierz je w duszę – nie jak zwykle wyprasowaną w krzyku, ale zmiętą i ciepłą, jak jego strach’. Potem pomaga mi zapiąć suwak (- czy naprawdę z duszy można wyrosnąć?!). Podaje mi do ręki telefon komórkowy i przeprasza, że nie pióro – podobno czasy się zmieniają i Szef tak zdecydował. Widzę wpatrzone w Niego oczy chłopaka – swoim wzrokiem błagam Go o litość. To sen, to fałsz. Czemu ja się tak angażuję? Czemu czuję, jak potęguje się mój strach…?! Chłopak otwiera usta, wyraźnie chce mówić. Wstydzę się, nie wiem, gdzie się ukryć, żeby go nie peszyć. Już nie płynę w powietrzu. Stoję za nim. On zaczyna mówić – Stwórca znika. Widzę głębokie rozczarowanie chłopaka. Nie, nie widzę, bo stoję tuż za nim. Ale czuję je bardzo wyraźnie. Nie wiem, czy zadzwonię do niego – nie wiem, do czego służy taki telefon z oberwanej chmury. Myśli kłębią mi się w głowie. (Chcę się obudzić.) Podchodzę bliżej. (Piękny mam dziś sen, prawda..?) I mój lęk odpływa daleko. Żyć chcę. Zachłystuję się powietrzem. Żyję! Jestem tuż za nim. Kładę mu dłoń na ramieniu. On powoli obraca ku mnie głowę. Odwzajemnia mój blady uśmiech i przykrywa moją dłoń swoją. Już się nie boi. Chciał nie być.

A jest.

Leave a Reply

Skip to toolbar